Marcin Sudziński
Dowiedz się więcej o naszym studium - Warszawa / Kraków
O wystawie portretów autorstwa Marcina możesz poczytać na stronie galerii FF
Pamiętam pierwsze portrety na dużych kliszach wykonywane na początku 2010 r.. Dziewiętnasotwieczna kamera trafiła w moje ręce wędrując z jakiegoś atelier w Genui przez pracownię Rafała Biernickego w Sandomierzu. Stara optyka różniła się znacznie od współczesnej i przysparzała trudnych wówczas do rozwiązania, technicznych problemów. Nie było migawki. Trzeba było ustalić światło dla zabytkowych szkieł, na które szczęśliwie trafiłem. Voigtlander-Petzval z połowy XIX w. należał do Stanisławy Siurawskiej, jednej z najstarszych lubelskich fotografek, której w 1962 r. Ludwig Hartwig napisał na odwrocie pamiątkowej fotografii dedykację: z wyrazami uznania. W jaki sposób tak cenne szkło trafiło w ręce Siurawskiej już nigdy się nie dowiem. Pozostaje tylko dopowiedzieć sobie historię, która być może zaczęła się zaraz po wojnie w Białogardzie.
Duże klisze były mi obce, postępowanie z nimi dość niepewne. Czasem nie wiadomo było jakiej są czułości, jak dawno temu straciły termin ważności, jak były przechowywane. Europejski standard w formiacie 24x30 cm wycofano niemal zupełnie. Pozostało jeszcze to, co prywatnie magazynowali fotografowie. Od samego początku postanowiłem aranżować spotkania i fotografować ludzi. Nie chciałem kierować obiektywu na martwe natury. Wiązało się to z koniecznością przebywania sam na sam z fotografowanym, często od momentu założenia błony do kasety, aż do wywoływania kliszy. Jedna sesja mogła trwać zatem do kilku godzin. Szybko zauważyłem, że na takich sesjach dzieje się coś poza samą fotografią. Tak, jakby była ona jedynie pretekstem, a nie celem spotkania, choć oczywiście każdy z nas tego obrazu w napięciu oczekiwał i to on w końcu wieńczył spotkanie.
Technika nie pozostawała bez znaczenia. To ona powodowała spowolnienie całego procesu, przez co zmusiła mnie do podporządkowania się upływającemu czasowi. Nic nie dało się przyspieszyć. Ale to zatrzymanie bardziej niż mnie dotknęło fotografowanego. To on tkwił w milczeniu przed kamerą długie minuty, w ciszy skąpo oświetlonej pracowni. Wspierając głowę o metalową podporę ustawioną dokładnie za nim patrzył w dużą soczewkę. Co tam widział? Własny obraz obrócony do góry nogami. Jak odczuwał moją obecność? Byłem zakryty dużym kawałkiem czarnego sukna i wychodziłem spod niego, gdy trzeba było skorygować coś na planie. Żadko wtedy rozmawialiśmy, bo to przeszkadzało w pracy. Musiałem wykonać wszystkie czynności bardzo precyzyjnie, a to wymagało skupienia. Inaczej pojawiały się błędy, których skutkiem było powtarzanie wszystkiego na nowo. Takie sesje przeradzały się w rozmowy towarzyszące wywoływaniu błon obracanych przeze mnie rytmicznie w dużym tanku na rolkach (co kojarzyło mi się zawsze z mantrą). Zrozumiałem, że taka forma powstawania portretów jest najbardziej bezpośrednia, a seanse fotograficzne pozwalają otwierać się fotografowi na fotografowanego i vice versa.
Gdy na przełomie lutego i marca 2010 r. Marek Szyryk zaprosił mnie na lekcje mokrej metody kolodionowej postanowiłem wykorzystać ją do swoich sesji tworząc własne negatywy. Powstawało dużo płyt, ale tylko kilka z nich jestem w stanie dziś akceptować. Nie znalazłem powodu zastosowania kolodionowej płyty do moich portretów i wróciłem do ciętych klisz. Kolodionowy proces pozwolił mi jednak na większą swobodę pracy, był świetną lekcją cierpliwości i manualnej sprawności, a nade wszysto zabierał na długie spacery moją wyobraźnię. Dzięki temu (oraz młodopolskiej literaturze, po którą równolegle sięgałem) zetknąłem się z zagadnieniem spirytyzmu w fotografii, co stało się powodem kolejnych inspiracji i fotograficznych przygód. Kiedy zacząłem zestawiać ze sobą powstające portrety zauważyłem, że są one niezwykle indywidualne, a wizerunki silnie oddziałują nie tylko na samych portretowanych. Założyłem, że moja działalność portretowa powinna trwać przez lata. Wyobraziłem sobie wielką galerię twarzy, kompletnie różnych mimo tych samych zastosowanych środków i narzędzi. Każda z nich to oddzielna historia, osobny świat spotykający się czasem ze sobą na ulicach jednego miasta.
Od pewnego czasu gromadziłem też papiery fotograficzne, które otrzymywałem w prezencie od swoich starszych kolegów fotografów. Największą partię bezcennch papierów dostałem od Jana Magierskiego, z którym latem 2010 r. porzewoziliśmy pracownię. Były to materiały wyprodukowane kilkanaście lub kilkadziesiąt lat temu, dawno po terminie ważności. Papier ten znacznie różnił się od współcześnie produkowanych przede wszystkim warstwą srebra i gramaturą, fakturą i tonem, skalą odwzorowania szczegółów i odcieniami szarości. Pdwójnej grubości Kodak Polymax Fine-Art, Agfa MCC 118, Agfa-Ggevaert Portiga-Rapid doskonale nadawały się do kopiowania z moich klisz, wywoływanych na bazie receptur Wojciecha Tuszko, a spisanymi przez niego w tekście z okazji setnej rocznicy powstania Rodinalu. Bez trudu pogodziłem się z niskim kontrastem i szarościami zamiast czerni, do których z resztą czułem wielki sentyment przez kontakt z Bogdanem Konopką i jego fotografią. Miałem ostatnią okazję, by móc pracować na świetnych materiałach z minionej epoki i zrobić z nich pożytek. Były to bowiem materiały portretowe, które jak wiele na to wskazuje nie wrócą już do fotografii. Ta wystawa oprócz prostego tytułu powinna mieć także swoją dedykację, tak jak fotografie podpisywane kiedyś na odwrocie. Chciałbym więc dedykować ją wszystkim moim portretowanym, z którymi miałem okazję złączyć spojrzenie. Cóż lepiej pozostawia ślad spotkania dwojga ludzi niż wspomnienia i fotografia?
Marcin Sudziński, grudzień 2011r.